Warszawa miała być rodzinnie, na koniec ferii. Najpierw odwołano nam nocleg z mieszkania w starej kamienicy na Nowym Świecie na rzecz nowoczesnego apartamentowca po drugiej stronie Pałacu Kultury. Potem nastał czas choroby z zapaleniem krtani, tchawicy i gardła u dzieci, więc koniec końców przekształciła się w całkiem samotną podróż.
W stolicy nie byłam dobrych 12 lat, a mimo to całkiem młody sprzedawca w kiosku koniecznie usiłował mi sprzedać ulgowy bilet (jak miło:). Jadąc metrem przypomniałam sobie, że kiedy ostatnio jechałam warszawskimi podziemiami, pogubiłam się i wysiadłam za wcześnie, choć nitka metra była sporo krótsza. Było to tuż przed służbowym wylotem do
Egiptu, kiedy jechałam odwiedzić profesora, a on zaskoczył mnie kompletnie, bo czekał nie tylko z recenzją mojej magisterskiej pracy, ale i stołem zastawionym jak na ucztę i pełnym barkiem. I usilnie próbował odwieść mnie od tej podróży w obawie, żebym nie uległa urokom mężczyzn i nie została tam na zawsze. Na swoją obronę opowiedział mi, jak z kolegą w czasie wykładów za granicą, organizowali ucieczkę studentki (z państwa, której nazwy za nic nie mogę sobie dziś przypomnieć), która zakochała się i ruszyła za swoim mężem do jego królestwa, które i jej miało paść w udziale, tylko nieco inaczej je sobie wyobrażała...Trafiła do afrykańskiej wioski oddalonej o wiele kilometrów od najbliższej miejscowości, okazało się, że nie jest jedyną żoną, a podział obowiązków też jest nieco inny niż w tradycyjnej europejskiej rodzinie. Ale przynajmniej swój szałas dostała.
No ale nie o tym miało być. Więc Warszawa. Nie jest szara, jest pełna wszędzie napotykanych kolorów, tulipanów na straganach i choinek (to ostatnie zupełnie jak u mnie w domu ;). Oglądałam ją z perspektywy znad filiżanek z aromatyczną kawą i z okien czekoladziarni, nie mniej niż z okien lokalnej miejskiej komunikacji. Popijając espresso, kuszona pralinkami wszystkich smaków, oddychając niespiesznie klimatem lokali przy ulicy Chmielnej, gdzie mimo wczesnych godzin drzwi otwierały się co rusz, czułam się jak część bohemy. Jakże miło byłoby spędzać w ten sposób niemal wszystkie przedpołudnia ;).
Ale żeby nie było, że wpadłam w kulinarne rozpasanie, skorzystałam również z oferty teatralnej, no może nie takiej zbyt ambitnej, tym razem padło na Teatr Wysokich Napięć (bez żadnych erotycznych podtekstów) w Centrum Nauki Kopernik.
No i obowiązkowo Syrenka. Ta pierwsza. Pytałam o drogę do niej niezliczoną ilość osób i dziękuję wszystkim, którzy cierpliwie tłumaczyli mi trasę :).
I mimo całego wachlarza atrakcji, jakie oferuje stolica, miło było wysiąść na bolesławieckiej stacji, tej samej, na której stał i car Aleksander II Romanow i Fryderyk Wilhelm IV, przechodząc przez rynek przy wybijającym północ kurancie spojrzeć w rozgwieżdżone niebo zamiast w okna drapaczy chmur i po niecałych 5 minutach pieszo dotrzeć do domu. Kocham małe miasteczka ;).
Chciałam napisać, żebyście nie pytali, co przedstawia ostatnie zdjęcie, bo pojęcia nie mam, co poeta miał na myśli ;),
ale poszperałam i to podobno 9-metrowa postać Big Stiga z programu Top Gear.